|

Gdy się wreszcie na niego wgramolili, wiodąc kuce za uzdy, ujrzeli przed sobą wysokie góry, tak, jakby się nagle wysunęły na ich spotkanie. Zdawało się, że od podnóży najbliższej dzieli ich ledwie dzień niezbyt forsownego marszu. Wznosiły się czarne i ponure, jakkolwiek tu i ówdzie plamy
słońca ozłacały im bure grzbiety, a ośnieżone szczyty nad granią lśniły bielą.
Na południe od Rivendell łańcuch górski spiętrzał się coraz wyżej i zaginał ku zachodowi, u stóp głównego masywu rozsypane były szeroko nagie wzgórza i głębokie jary, w których pieniły się bystre potoki. Nieliczne ścieżki biegły kręto i często urywały się na krawędzi urwiska albo zdradzieckiego bagna.
Dalej ku południowi Frodo widział omgloną ścianę wyniosłych gór, jak gdyby zagradzającą drogę, którą sobie wytknęła drużyna. W lewej części tego łańcucha wystrzelały trzy szczyty. Najwyższy i zarazem najbliższy, ubielony śniegiem, sterczał na kształt zęba; jego wielką, nagą północną ścianę zalegał jeszcze cień, ale tam gdzie już sięgały ukośne promienie słońca, jarzyła się czerwono.
Wreszcie pewnego pięknego poranka, gdy słońce wzbiło się nad roziskrzone mgły, wędrowcy spoglądając ze swego obozu, rozbitego na niewysokim wzgórzu, zobaczyli na wschodzie trzy szczyty, które wystrzeliły w niebo poprzez żeglujące nisko obłoki: Karaghras, Kelebdil i Fanuidhol. Byli więc już w pobliżu wejścia do Morii.
Zostali tu przez cały tydzień, zbliżała się bowiem godzina nowego rozstania, przed którym wzdrygały się serca. Wkrótce Keleborn i Galadriela, wraz ze swą świtą, mieli skręcić na zachód i przez Przełęcz Czerwonego Rogu, a dalej Schodami Dimrilla zejść nad Srebrną Żyłę, dążąc do własnego kraju.
|







 |
       |
|
|
|