|

Na prawo, na lewo i na wprost jak okiem sięgnąć ciągnęły się w mętnym półświetle w stronę południa i wschodu moczary i bagna. Znad czarnych, cuchnących rozlewisk podnosiły się kłęby mgły i oparów. Nieruchome powietrze nasycone było duszącym smrodem. Daleko, niemal dokładnie na południu, majaczyły górskie ściany Mordoru niby czarny wał postrzępionych chmur zbitych nad groźnym, zasnutym mgłą morzem.
Nie wiedzieli i nie mogli zgadnąć w nikłym, mętnym świetle, że znaleźli się ledwie na północnym skraju bagien, których główny obszar ciągnął się dalej na południe stąd. Gdyby znali okolicę, mogliby, nieco opóźniając marsz, zawrócić, skręcić na wschód i dotrzeć po twardym gruncie do jałowej równiny Dagorlad, gdzie ongi rozegrała się wielka bitwa pod bramami Mordoru. Co prawda niewiele ta droga dawała im nadziei. Nie było się gdzie ukryć na otwartej, kamienistej płaszczyźnie, przez którą prowadził szlak orków i żołnierzy nieprzyjacielskiej armii.
Krajobraz był ponury i monotonny. Chłodna, lepka zima trwała jeszcze na tym pustkowiu. Nic się nie zieleniło, prócz bladego kożucha wodorostów na ciemnych zwierciadłach mętnych, gęstych wód. Zwiędła trawa i butwiejące trzciny sterczały z morza mgły jak nędzne pamiątki po zapomnianym od dawna lecie.
Około południa dzień się nieco rozwidnił, a mgły podniosły wyżej, rozcieńczone i trochę bardziej przejrzyste. Wysoko ponad zgnilizną i oparami tej krainy złote słońce wędrowało pięknym światem, którego fundament stanowiły olśniewające białe obłoki, lecz tu, w dole, wędrowcy dostrzegali jedynie wyblakłe, nikłe, bezbarwne światło, nie dające ciepła.
Znaleźli się w samym sercu Martwych Bagien i w zupełnych ciemnościach. Szli wolno, pochyleni, jeden tuż za drugim, naśladując pilnie każdy ruch przewodnika. Teren był coraz bardziej podmokły, wszędzie dokoła rozlewały się wielkie stojące kałuże i z każdym krokiem trudniej było miedzy nimi trafić na pewny grunt, gdzie by można postawić nogę nie zapadając się w chlupoczące błoto. Gdyby nie to, że wszyscy trzej wędrowcy nie ważyli wiele, żaden by nie przebrnął przez trzęsawisko.
Gdy wreszcie zaświtał dzień, hobbici ze zdumieniem zobaczyli, jak bardzo zbliżyły się do nich złowrogie góry. Było zimno, w dość czystym powietrzu ściany Mordoru, jakkolwiek wciąż jeszcze odległe, nie majaczyły mglistą groźbą na widnokręgu, lecz piętrzyły się czarnymi wieżami u drugiego krańca ponurego pustkowia. Doszli do granicy bagien, które tu przechodziły w rozległą płaszczyznę torfowisk i wyschłego, spękanego błota. Teren nieco się podnosił i wydłużonymi, niskimi fałdami, jałowy i bezlitosny ciągnął się aż ku pustkowiu, leżącemu u bram Saurona.
|
 |









 |
   
|  |
|
|